środa, 31 stycznia 2007

Pan Ryszard Kapuscinski

Po raz pierwszy uslyszalam o Panu Kapuscinskim 10 lat temu. Mialam wtedy 18 moze 19 lat i nalezalam do wybranego grona przyszlych dziennikarzy z KKJS-u. Prosze mi wybaczyc ignorancje, ale nie pamietam przedmiotu wykladanego przez szacownego Profesora Czeslawa Dutke – przyjaciela i krajana Czeslawa Milosza, jak sam o sobie wspominal. To on, nielubiany przez studentow za swoja surowosc nauczycielska, dystyngowany, elokwentny, egzaltowany, przedstawil nam jego postac. Owe wprowadzenie zapadlo w mojej pamieci tak silnie i wyraziscie, bo wywolalo u mnie ten wstyd. Tepy wstyd, kiedy professor Dutka z oczywistym odniesieniem stwierdzil: Wielki reportazysta naszych czasow, Ryszard Kapuscinski. Wstyd, bo jakze ja swiezy maturzysta, absolwent klasy humanistycznej, uczeszczjacy na zajecia jezyka polskiego po 6 godzin tygodniowo, czytajacy ksiazki nie przykazane przez kanon lektur szkolnych, moglam odebrac nazwisko Kapuscinskiego jak cymbal brzmiacy. Moje zazenowanie poglebil Maciek Gromadzki - rok mlodszy student naszego roku, juz wtedy wspolpracownik Radia Zachod, mowiac: Nie smiem juz nigdy nic napisac, skoro pisze Kapuscinski. Zaintrygowana owym stwierdzeniem chcialam poznac wybitnego geniusza reportazu. Wzielam "Imperium", a pozniej "Heban" i "Lapidarium". Styl latwy, bo zwiezly i lakoniczny, nie zawierajacy powykrecanych metafor, nielogicznych ciagow myslowych. Styl, ktory przy odrobinie pracy mozna nasladowac?! Ale jakze go nasladowac, skoro w nim tyle imponderabiliow nie do uchwycenia, nie do pojecia. Czytalam wzdluz i wszerz. Zaczelam kreslic w swojej glowie owe imponderabilia nieuchwytne, niepojete. Zaczelam je czuc, a pozniej rozumiec, az w koncu je nazwalam. To byly emocje. Te uchwycone, ludzkie, genialne, nie do przezycia dla czlowieka bez przezyc i nadzwyczajnej osobowosci. Czulam Pana Kapuscinskiego, wiedzialam, ze jego mozna sie nauczyc – nie jego stylu pisarskiego, metafor i przymiotnikow, nie wiedzy, ale jego samego. Ze mozna nauczyc sie tego charakteru: wrazliwego na nieszczescie innych, naladowanego empatia i szacunkiem do innych. Tej pesrpektywy: obiektywnej, wyrozumialej, madrej. Dzisiaj juz go nie ma. Odszedl w kolejna, pewnie nie mniej interesujaca podroz od tych, ktore przez cale swoje zycie odbywal.

I nie zdazylam. Nie zdazylam zadac mu pytania. Pytania – drogowskazu: Jak patrzec na swiat? Oczami przybysza: “obiektywem szerokokątnym, który daje nam obraz oddalony, pomniejszony, ale za to o długiej linii horyzontu”, czy miejscowego, tubylca: “używajacego zawsze teleobiektywu czy nawet teleskopu wyolbrzymiającego najmniejszy szczegół”? Czy gdybysmy nauczyli sie patrzec oczami przybysza, to swiat bylby spokojniejszy, bezkrwawy, mniej zazdrosny, mniej zawisnty? A moze optyka tubylaca uwypuklilaby nam to, co jest najwazniejsze? Czy mozna nauczyc sie patrzec z dystansu? Zawsze jestesmy przeciez w jakims miejscu, przynalezymy do czegos. Do prowincji, do miateczka do metropolii, do swiata, do globalnej wioski. To domena naszego bytowania. I “dla tych, którzy są na miejscu, ich własne dramaty są prawdziwe, a tragedie bolesne i wcale niekoniecznie przesadzone” a "nasz świat, niby - globalny, jest w gruncie rzeczy planetą wielu tysięcy najróżniejszych i nigdzie nie spotykających się prowincji. Podróż po świecie to wędrówka od prowincji do prowincji, a każda z nich jest samotnie i tylko dla siebie świecącą gwiazdą".