wtorek, 14 kwietnia 2009

Ja mam prawo się bać, bo jestem sobą....

Więc myślałam sobie o zmianie. Że się jej obawiam, że nie chcę zakładać nowych butów, bo te stare już sprawdzone są wygone, bezpieczne, a nowe na pewno obetrą na początku, może i nawet do końca będą cisnęły. Nie wiadomo też czy będą do wszystkiego pasować, jak poprzednie. Dobrze mi jest tam gdzie jestem i nie mam ochoty się ruszać, bo się obawiam.... czegoś nowego, niesprawdzonego, jeszcze nieodkrytego, dziewiczego, co może przynieść dużo rozczarowań, poczucia niestabilności oraz utraty bezpieczeństwa. I tu może na mnie czyhać zagrożenie: jeszcze nic się nie wydarzylo, a ja myślę, że coś może pójść nie tak jakbym sobie tego życzyła. Lękam się i to uczucie jest prawdziwe. Ono jest i cóż mogę z nim zrobić?! Niezgodne z rzeczywistością w istocie, bo sytuacja oczywiście nie jest zagrożeniem jak na polu walki, ale ja jako homo sapiens uruchamiam wlaśnie takie emocje. Korciło mnie, aby wymienić przepaloną żarówkę w tylnej lampie mojego samochodu. Przez dłuższy czas nie chciałam tego zrobić, bo myslałam, że nie potrafię, ze nigdy wcześniej tego nie robiłam, że coś popsuję, że nie wyjdzie, że za trudno. Zrobiłam to jednak. Podjęłam decyzję, żeby chociaż spróbować, zaglądnąc tam, poszperać, zadziałać. Nie było tak strasznie jak myślałam, wymieniłam żaróweczkę i czułam się z tym dobrze. Zatem jako człowiek odważnie podążę krok w krok z moim strachem przy boku, który z czasem na pewno gdzieś się rozejdzie. Pójdę więc dalej i zrobię to co uważam za słuszne i dobre dla mojego rozwoju emocjonalnego, mentalnego, spirytualnego, zawodowego. Moja odwaga to nie brak strachu, ale podjęcie decyzji, aby się ruszyć, iść przed siebie, działać. A Virginia Satir pomaga mi w dokonaniu tego wyboru „mowiąc” napisem z mojej lodówki:
Jestem sobą. Na całym świecie nie ma nikogo, kto byłby dokładnie taki sam jak ja. Zdarzają się ludzie, którzy są częściowo do mnie podobni, lecz w sumie nikt nie jest taki, jak ja. Dlatego też, cokolwiek robię, jest autentycznie moje, ponieważ ja sama decyduję się na to. Do mnie należy wszystko, co jest mną – moje ciało, włączając jego funkcje; mój umysł i wszystkie myśli i pomysły; moje oczy oraz wszystko, co widzę; moje uczucia, bez względu na to, czy to gniew, radość, zdenerwowanie, miłość, rozczarowanie czy entuzjazm; moje usta i wszystkie słowa, jakie z nich wychodzą – uprzejme, słodkie, ale tez gburowate, wulgarne, właściwe i niewłaściwe; mój głos, głośny czy ściszony; wszystkie moje uczynki wreszcie, czy względem innych, czy względem siebie samej. Należą do mnie wszystkie moje wyobrażenia i nadzieje, marzenia i obawy. Należą do mnie moje osiągnięcia i sukcesy, moje niepowodzenia i błędy. Ponieważ należę cała do siebie, mogę się gruntownie poznać. Jeśli tak uczynię, pokocham się i zaprzyjaźnię z każdą cząstką mnie, a dzięki temu cała będę mogła działać w swym najlepszym interesie. Oczywiście, są we mnie rzeczy, które wprawiają mnie w zakłopotanie; są i takie, których jeszcze o sobie nie wiem. Dopóki jednak odnoszę się do siebie z przyjaźnią i miłością, mogę odważnie i z ufnością szukać dróg wyjścia z zakłopotania i sposobów, by poznać się lepiej. Bez względu na to jak wyglądam i brzmię, cokolwiek mówię i robię, cokolwiek myślę i czuję w danej chwili, wszystko jest mną, czymś autentycznym, co wskazuje, gdzie znajduję się w danym momencie. Później, gdy będę przeglądać w myśli, jak wyglądałam i brzmiałam, co mówiłam i robiłam, co myślałam i czułam, może się okazać, że niektóre fragmenty nie pasują do całości. Mogę je odrzucić i zatrzymać wyłącznie te, które są odpowiednie. Mogę też wymyślić coś nowego, by zastąpić to, co odrzuciłam. Widzę, słyszę, czuję, myślę i wiele potrafię. Mam wszystko, co potrzebne, by przeżyć, by być blisko z innymi, tworzyć, znajdować sens i ład w świecie ludzi i spraw obok mnie. Należę do siebie, a więc mogę się przeprojektowywać do woli. Jestem wystarczająco dobra, bo chcę otwarcie być sobą. Jestem sobą. Jestem jak najbardziej w porządku.