środa, 14 marca 2007

Misja

Wyobrazam sobie teraz ulanow krolewskich. Tych od krola Poniatowskiego. Dumni, wspaniali, dostojni. Odziani w kurtki z wylogami, rogatywki, spodnie z lampasami. Uzbrojeni w lance, pistolety oraz szable. Boze, jak to meznie brzmi. A ile szacunku mam do nich. A jak ich podziwiam. A jak bezpiecznie sie przy nich czuje. Za mundurem panny sznurem. Kilka dni temu odwozilam moja mame na lotnisko. Tu i owdzie krecili sie amerykanscy zolnierze. Przecietna wieku na moje oko: 18-30 lat. Z ciezkimi plecakami na barach. W jasnych piaskowych mundurach – moj tato ma podobny, kiedy wybiera sie na ryby. Niemal w pelnym rynsztunku bojowym. Wymeczeni, rozlozeni byle gdzie, na podlodze z tobolkiem pod glowa, odsypiali nieprzespane godziny. Co jakis czas ktos z personelu lufthansy albo lotniska wrzeszczal: Hej lieutenant, prosze sie przesunac. Za chwile beda tutaj przechodzili nasi pasazerowie. A oni potulnie wstawali, jeszcze w swiecie swych snow, podzwigali tobolki na plecy i przemieszczali sie troche dalej. Zeby nie przeszkadzac, nie psuc wizerunku firmy. Jedna uprzywilejowana mama przejechala nawet takiemu wojakowi wozkiem po nogach. Ten zbyt zmeczony fizycznie i wyczerpany psychicznie nic nie poczul, nie zareagowal. W koncu jest tylko zoldakiem, ktory zostawil swoja rodzine: moze nawet kilkumiesieczne dziecie podobne do tego, ktore jak krolewicz jechalo teraz w tym wozku, zone, matke, ojca i wybral sie wojowac. Bronic inne matki, inne dzieci, innych ojcow, zabijac, a pozniej krzyczec w nocy i adaptowac sie do normalnego swiata. I szukac sensu tego wyczerpania, poswiecenia i niezrozumialej misji.

poniedziałek, 12 marca 2007

List do emigranta

Czego moglabym sobie zyczyc w dniu urodzin? Moze jakiejs wykwitnej potrawy zrobionej przez mojego meza, relaksacyjnego masazu przy nocnej lapce albo szalonej zabawy do bialego rana w klubie tanca salsa. Pozwole sobie jednak na nutke egoizmu, bo przeciez urodziny dotycza tylko jednego ja. Zatem zyczylabym sobie, aby, kiedy odejde – tak na dobre, z tego swiata, za kilkadziesiat lat powiedzmy, jako staruszka z siwymi wlosami i drogami zmarszczek, swiat sie zatrzymal. Zeby nie bylo tak jak u Milosza, ze:
W dzień końca świata
Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji,
Rybak naprawia błyszczącą sieć.
Skaczą w morzu wesołe delfiny,
Młode wróble czepiają się rynny
I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć.

W dzień końca świata
Kobiety idą polem pod parasolkami,
Pijak zasypia na brzegu trawnika,
Nawołują na ulicy sprzedawcy warzywa
I łódka z żółtym żaglem do wyspy podpływa,
Dźwięk skrzypiec w powietrzu trwa
I noc gwiaździstą odmyka.

A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już.
Dopóki słońce i księżyc są w górze,
Dopóki trzmiel nawiedza różę,
Dopóki dzieci różowe się rodzą,
Nikt nie wierzy, że staje się już.

Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,
Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
Powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie.

Ja chcialabym, aby nastapil nie tylko moj koniec swiata, ale i koniec swiata calego swiata. Aby samochody nie sunely juz po autostradach, ekspedienci w supermarketach nie obslugiwali klientow, fryzjerzy nie ukladali fryzur, psiaki nie biegaly po trawnikach, sportowcy nie uczestniczyli w olimpiadach, rodziny nie wyjezdzaly na wakacje. No ale coz, ja urodziny juz mialam. I moglam wczesniej myslec o moich zachciankach. Teraz zblizaja sie urodziny mojej kuzynki. Zastanawiam sie jakie zyczenie ona moglaby miec. Zwazywszy na jej charyzmatycznego i patriotycznego ducha, chcialaby zapewne, abym przypomniala emigrantom o zyciu, o Polsce, o szarym dzionku. Emigranci – nie lekcewazmy tesknoty. Ostatecznie co ze wszystkiego zostaje, to tylko tesknota (i zmeczenie) jak mawial Mrozek. Cytuje jej list:
Urocza Kuzyneczko !!!!
Pytasz ile chemii mam jeszcze do wziecia. Nie wiem, bo nie moglam nigdy zastac ordynatora, ale bez wzgledu na ilosc jakos musze to przetrwac. No, ale nie rozprawiajmy juz o chorobie tylko o jakichs wazniejszych rzeczach. Co do naszego przyjazdu do US i tak nie przybylibysmy z Yarisem, bo traktowanie psów podczas lotu nie jest najlepsze, a Yaris jest z nami bardzo zzyty. Nie wyobrazam sobie jego siedzacego gdzies w klaustrofobicznej klatce pod pokladem samolotu. No, a teraz z innej beczki, chcialabym ci przytoczyc slowa piosenki zespolu IRA , która moglaby byc o tobie, a jest o mnie:
" Moglbym byc teraz w USA
w pocie czola zbijac gruby szmal
móglbym pic piwo i palic skrety,
ale nie nie nie nie uciekne stad
Mój dom to te szare ulice
Mój dom to kolejka po prace
Mój dom to ci smutni ludzie
Mój dom to ja i ty"
To jest wlasnie moja Polska - ciezko jest tu zyc, ale jestem u siebie. Wiem o czym mówia drzewa, drogi, psy i koty, bo mówia moim jezykiem i oddychaja polskim powietrzem, które jest troche bardziej swieze od amerykanskiego. Ha..ha.. Czasami mysle o tobie i troche ci wspólczuje. Jestes jakby zawieszona w prózni - zyjesz tam, ale mysle, ze nie czujesz tego swiata i tak naprawde jestes samotna. Wiem, ze USA to kraj wielkich mozliwosci, kariery i pieniedzy, ale czy to w zyciu jest najwazniejsze? Przeciez mozemy umrzec juz jutro i pozniej zalowac tych straconych emocji zwiazanych z byciem u siebie. W zwiazku z tym , ze dlugo nie bedziemy sie widziec, moglibyscie przyslac nam jakies zdjecia. Moze zdjecia waszego domu, pieska, bo jesli urwie nam sie kontakt, to bedzie bardzo przykro. Szkoda ze mieszkasz tak daleko, gdyby to byla Europa, to przyjechalibysmy, a tak to d..a!!!! W sobote byla u nas Klodawa i Lubsko. Bardzo podobalo im sie nasze mieszkanie. Pan Wiesiek byl po prostu zaskoczony róznymi pomyslami. Poza tym moi rodzice mieli 35. rocznice slubu i kupilismy im satynowa posciel z haftowanymi stokrotkami z napisem kocha.... nie kocha.... kocha....... Cioci Miruni kupilismy srebrna satynowa posciel i bardzo sie cieszyla. No dobra, koncze to gderanie. Powodzenia, zdrowia i usmiechów. Bede do was czesto pisac, nalezy wam sie, w koncu jestescie tam sami. Bedziecie miec mnie jeszcze dosyc, ale… zycie jest ciezkie.
pa!!!!
Kocham was
Nie chudnij, a ty nie tyj (Do Daniela)!!!!!!!!
Ania

Ania odeszla kilka miesiecy temu. A ja wciaz podziwiam wschody slonca, zakochane pary w parku, czerwone Ferrari, w ktorym wydaje mi sie, ze byloby mi jak w rakiecie, stopenki Klary i jej jazzmanskie zakusy. Mam jednak nadzieje, ze kiedy odejde caly swiat pojdzie wraz ze mna.

P.S. Ania byla filologiem angielskim. Jako nauczycielka pielegnowala kwiat polskiej mlodziezy. Przez ponad 10 lat toczyla batalie z rakiem. Zatem zna zycie od podszewki.

wtorek, 6 marca 2007

Kwiatki sw. Franciszka

Ostatnio uczestniczylam w dyskusji na temat pewnej ksiazki. Nie na reke jest mi nawet wymieniac tytulu tego szmatlawca, bo negatywna reklama to zawsze reklama. Wlasciwie to nie dyskutowalismy tresci tego byle co, poniewaz jego nawet nie przeczytalam. Chodzilo o jedna wielka ideologie i fakt, ze jej nie przeczytalam. Troche mi glupio bylo podczas rozmowy, kiedy znajomy zarzucal mi ignorancje i ciemnote: “Skoro nie przeczytalas tej ksiazki, to dlaczego smiesz mowic cokolwiek na jej temat.” Prawde mowiac, moj rozmowca rowniez nie byl jej sympatykiem. Chcial jednak usilnie mi uswiadomic, ze skoro nie przeczytalam tych banialukow, to nie powinnam sie wypowiadac, a przy okazji triumfowal swoja wygrana. Rozmowa nie mialaby miejsca, i tak chyba byloby najlepiej, bo ten wytarciuch nie jest wart nawet jednej mysli biegnacej w drodze do toalety i z powrotem, gdyby nie fakt, ze ksiazka ta (niedobrze mi nawet sie robi, kiedy ten chlam nazywam ksiazka) lezy na mojej polce wlasnie nieopodal toalety. Zaczelam zastanawiac sie nad zarzutami znajomego. Rzeczywiscie nie czytalam ksiazki, wiec po co w ogole sie odzywam. Wlasciwie po to ja wypozyczylam, zeby pozniej moc odpierac tego typu zarzuty. Jednak nie mialam na tyle sily, zeby sie z nia zmierzyc. Kipialam z obrzydzenia. Przypomnialam sobie wycieczke na wystawe Gunthera von Hagensa pt. “Bodies” (Ciala) do jednego z muzeow w Atlancie. Poczytalam sobie wczesniej na temat jego “sztuki”. Wiedzialam, ze jest kontrowersyjna i mialam juz nawet wyrobione zdanie w na temat tego pozal sie Panie Boze “geniusza”. Niemiec, wnuczek nazisty, odkupuje trupy od zdesperowanych brakiem pieniedzy rodzin, potem preparuje te ciala za pomoca jakiejs nowoczenej metody i pokazuje to swiatu. Coz za fenomen! Ludzie pchaja sie na to drzwiami i oknami. Ja sama wyszlam z zalozenia, jakie niedawno prezentowal moj znajomy, nie krytykuj skoro nie widzialas. Krytykowac latwo, a tworzyc trudno. Wiec poszlam. Malo tego, zabralam ze soba moja szesciomiesieczna corke. Wszyscy witali mnie usmiechem i uznaniem dla wspanialomyslnej i tolerancyjnej matki, ktora dba o edukacje potomka. Zaplacilam, jak tysiace innych, bodaj $20 za to nic nie warte przedstawienie. Amerykanie, narod pragmatyczny, jak juz pisalam wczesniej, odznaczajacy sie niemal germanska precyzja, reklamowali wystawe jako wydarzenie popularnonaukowe. I rzeczywiscie, panie w bialych kitlach raz po raz poprawialy kosciotrupa wiszacego na stryczku, kiedy jakis gap-fajtlapa otarl sie o niego. Z pasja odpowiadaly na prznikliwe pytania zwiedzajcych. Wiedza pana Hagensa na tematy ludzko – fizjologiczne imponowala publice. Jakis starszy Pan nie mogl wyjsc z podziwu i zadowolenia, ze w koncu moze pokazac swoim towarzyszom gdzie przebiegaja jego bypassy. Tlumaczyl z medyczna precyzja laika caly proceder ich zakladania, wlasnie na przykladzie czyjegos spreparowanego serca. Wyczerpana tym natlokiem wrazen, juz nie chce nawet myslec o mojej corce, co zapamietala sobie w podswiadomosci, doszlam do ciala otylej pani pocietej na kawalki. Pan Hagens chcial zapewne przestrzec przed konsekwencjami otylosci na przykladzie jakiegos osobnika z gatunku pod-ludzi, ktory nie potrafil narzucic sobie dyscypliny. Chyba mial na mysli piaty z grzechow glownych. Pamietam moj niesmak i wyrzut sumienia, kiedy juz wyszlam za drzwi ekspozycji. Przechodzac przez sklep wystawy z koszulkami i gadzetami kosciotrupow, wyrzucalam sobie jak to przyziemna ciekawosc przywiodla mnie tutaj. A maz mowil: “Po co bedziesz placic temu draniowi. Przeciez wiesz czego sie spodziwac”. Nie sluchalam. Poped ciekawosci byl silniejszy. Dzisiaj sie wstydze tamtego braku wyczucia i nieumiejetnosci protestu przeciw dranstwu i masowce. Wkurzam sie, ze ten facet zarabia krocie na najnizszych ludzkich popedach. Choc i tak mysle, ze nie to jest dla niego najwazniejsze. Bedac na wystawie czulam sie ponizana. Czulam jego sarkastyczny smiech za plecami: “Tak tak dzieweczko, tym jestes – niczym wiecej jak tylko cielskiem”. Teraz juz wiem, ze pewne smieci nie sa nawet warte zlamanego grosza, a co dopiero deliberowania i dyskusji. Madrosc polega na tym, aby na glupote przymknac oczy i sluch i po prostu nie tykac smierdzacego jajka. A te Mein Kampf, ktora jeszcze lezy na mojej polce, spale po czym oddam bibliotece w zamian “Kwiatki sw. Franciszka”.

poniedziałek, 5 marca 2007

Kompleks Marksa-Engelsa i liberum veto, czyli polska asertywnosc

Asertywnosc. Slowo klucz podczas rozomow o prace, drogowskaz, pilot otwierajacy wszystkie bramy. Jednak, jak to mowia, co kraj to obyczaj. Inna kultura, rozne definicje, odmienne podejscie do sprawy. Kilka lat temu pracowalam w Gazecie W. Budujace doswiadczenie zawodowe. Dziennikarski swiatek samotnikow, uparciuchow, zagorzalcow, inteligentow i bystrzakow. Asertywnosc moi koledzy mieli opanowana do perfekcji. Jezeli chodzi o mnie, to jak sie dowiedzialam, bylo troche gorzej. Kiedys zastepca szefa gazety poprosil mnie, abym zostala troche dluzej w redakcji, a bylam juz chyba po dziesieciogodzinnym kieracie. Chcial, abym pomogla grupie zamknac numer. Choc slanialam sie na nogach – tego dnia musialam latac po calym miescie szukajac niedoszlego samobojcy i swiadkow, ktorzy widzieli jego wieszajacego sie na osiedlowym drzewie – z miejsca sie zgodzilam. Chcialam wlozyc cos do firmy i podtrzymac kolegow, skoro potrzebowali mojej pomocy. Przeciez bylam czlonkiem druzyny. I co uslyszalam od szefostwa: "Oj Asia, Asia, jestes na bakier z asertwnoscia. Zeby znaczyc cos w swiecie, musisz nauczyc sie mowic nie". Jasna cholera. To ja chce im pomoc, czuc sie jak w teamie, a oni maja juz gotowa diagnoze osobowosci – brak asertywosci. Wlasciwie to podcinaja skrzydla juz na samym poczatku kariery, bo jak byc dzienikarzem i nie byc asertywnym. To jak oksymoron, antyteza, krzepnacy ogien. Gdybym byla prawdziwym polskim dziennikarzem, odpowiedzialaby mojemu szefowi: a pocaluj Ty sie w d… Bo polscy dziennikarze grzesza inteligencja, bystroscia umyslu, nonkonformizmem i nieelegancja. Czy jednak tylko polscy dziennikarze? Czy to taka nasza polska natura przekazywana w genach? Jak szef mowi, to to znaczy tyle co rowerzysta na autostradzie. A Amerykanie caly czas wpajaja mi do glowy te swoje banialuki o pracy w zgranym teamie z bossem na czele – team work, team player, contribute to the team. Z tamtych dni w redakcji zapamietalam sobie, ze dobry dziennikarz-pracownik powinien odznaczac sie przede wszystkim dociekliwoscia, indywidualizmem, arogancja i asertywnoscia w polskim znaczeniu – wladza to tyle co nic, zawsze sprzeciwiaj sie przelozonemu, nie pozwol sobie napluc w kasze. Tak mi wbili do glowy te polska asertywnosc, ze nie moge sie jej teraz pozbyc. Ciarki mi przechodza, kiedy slysze, o tym amerykanskim zjednoczeniu: ze one nation under one god, ze united states of America, ze I'm a uniter, not a divider (G.W. Bush). Zle skojarzenia mam. Komunistyczne. Gdybym sie tutaj zachowala jak w owych czasach w redakcji GW, pewnie dostalabym jakis bonus na koniec roku, a juz na pewno pochwale od menadzera za being passionate and hardworking. Moze dlatego maja co maja, bo potrafia sie wziac do kupy i spojrzec realniej na zagadnienie asertywnosci. Jednak nie ma sie co oszukiwac - im jest latwiej. Nie dziwgaja na swoich barach tyle bagazu, co my Polacy: kompleksu Marksa i Engelsa oraz… szlacheckiej spuscizny: Przodkowie moi byli polska szlachta. Po nich zostaly mi moje instynkty, miedzy nimi: moze i liberum veto. - Fryderyk Nietzsche

środa, 28 lutego 2007

Autostrada do...

Zastanawiam sie nad moim poczuciem patrioryzmu. Przyjechalam do USA prawie 5 lat temu. I wtedy nekaly mnie wszystkie zaburzenia emigranta: poczucie winy, nostalgia, sny o ojczyznie. Zaczelam nawet czytac Mickiewicza i Slowackiego. Jakze ich wtedy rozumialam… Kilka dni temu wybralismy sie z rodzina na weekendowa przejazdzke nad Zatoke Meksykanska. Wyjazd wczesnym rankiem, podziwianie wschodu slonca, kanapki jedzone w samochodzie albo na lesistych parkingach. Zawsze przy takim siedmiogodzinnym relaksie w samochodzie wyskakuje pewien temat, ktorego nigdy nie tykamy podczas codziennej egzystencji. Przemierzajac wilopasmowe i gladkie jak stol amerykanskie autostrady, rozmawiamy o Stanach jako o krainie wiecznej szczesliwosci. Rozluznieni spogladamy na Polske oczyma turysty. Krotko mowiac, jezdzimy po Polsce jak po lysym koniu. Najwiecej dostaje sie niegramotnym braciom nacjonalistom Kaczynskim, robokopowi Giertychowi I doctorowi honoriscause radzieckich uniwersytetow Lepperowi. Cala czworca, albo jak kto woli trocja swieta, (bracia to przeciez dwa w jednym) nie ma ani chwili oddechu, kiedy suniemy na sloneczna Floryde. Wytykamy bledy ekipy rzadzacej nie tylko na szczeblu narodowym, obmyslamy plany rewitalizacji miast, z ktorych pochodzimy, wirtualnie implementujemy pomysly na rozwoj spoleczenstwa. Denerwujemy sie na nagonke medialna – propagande wypedzenia mlodych, witalnych, inteligentych ludzi z kraju. Co jakis czas ktores z nas wtraci: zobacz jak tutaj sie jezdzi – kierownicy nie musisz trzymac, samochod sam ciebie niesie w przyszlosc, przed siebie. A u nas, zawsze jakas dziura, koleina, przeszkoda; trudno wyobrazic sobie cel. Porownujemy organa scigania, wymiar sprawiedliwosci i tutejsza policje. Czy w Polsce, ktorys z Panow policjantow, niech bedzie nawet zwyciezca Zlotej Paly, pofatygowalby sie przyjechac na ogledziny skrzynki pocztowej? Wczoraj przyjechal do sasiada funkjonariusz policji, aby obejrzec przewrocona skrzynke pocztowa przez jakies miejscowe dzieciaki. Robil zdjecia, przepytywal mieszkancow, wygladal bardzo powaznie i dostojnie: wysoki, w ciemnych okularach, ze spluwa przy pasie. Samej mi ciarki przeszly. Podziwiamy perfekcyjna structure spoleczno-polityczna, niemal germanski porzadek, i to poszanowanie dla jednostki, dla jej rozwoju, ktory przynosi nadzieje na realny sukces. Albo inny przyklad: Tom i Sam – kochaja sie i nie musza sie tego wstydzic. Jedna plec, a jednak nikt im tego nie wytyka. Tak bardzo zaluje naszej kochanej Polski rzadzonej przez dumnych nieudacznikow i zaczetsiewionych ksenofobow. Ale jak tutaj jej pomoc skoro nam narodowi emigrantow ostatnio wmowiono: gdzie chleb tam ojczyzna. W koncu otworzyli nam granice obfitej UE, wrzeszczac: tam sie rozwijajcie, na nich polegajcie, i zostawcie te Polske w cholere! Ciekawe czy moi rowiesnicy rozumieja co czuje w drodze na wakacje.

środa, 21 lutego 2007

Perfekcjonista w Cafe

Wczoraj wybralam sie do café sturbucks. Uwielbiam cydr z karmelem – napoj cieply, cos w rodzaju soku jablkowego z mleczkiem i miodem. Pycha. Przytulna atmosfera, cos w stylu wieczornego relaksu przy mglistym swietle lampy w domowym zaciszu. Brakowalo tylko skwierczacego paleniska. Niektorzy rozlozeni na kanapach, inni konczyli jeszcze projekt zawodowy z dzisiejszego dnia. Laptopy, ciasteczka, amerykanska siec, kawusia. Moja sielanke zapaskudzil starszy Pan, ktory stonowanym glosem medrca stwierdzil: “Sa na tym swiecie ludzie glupi. Faktycznie, jest ich zbyt wiele.” Przyprawil mnie tym zdaniem o poczucie winy, bo do niedawna tez tak myslalam. W istocie – nie ma wiekszej radosci dla glupiego, jak znalezc glupszego od siebie. Byl okres, kiedy zaczytywalam sie w dostojnym Dostojewskim i wtorowalam jego afirmujacej czlowieka filozofii, ale minely szybko kiedy weszlam miedzy ludzi i poczulam na wlasnej skorze, ze rzeczywiscie nie zawsze zalezy im, aby szlo mi jak po masle. Pozniej juz tylko denerwowalam sie, buntowalam, krzyczalam o wygladzenie ludzkich wad. Bo nie czulam sie z nimi bezpiecznie. Dzisiaj szukam pracy. Przegladam oferty, wysylam CV, chodze na rozmowy, czytam rady specjalistow. Dowiedzialam sie od nich, ze aby wypasc na piatke musisz miec idealna osobowosc. Perfekcyjne cechy charakterologiczne. Zapytana o wady, paradoksalnie masz za zadanie opowiedziec o swoich przywarach w kategoriach zalet. Pewnie chca czlowieka wypolerowac i poczesac, aby wpasowal sie w ich poukladany, symetryczny i bezpieczny kosmos. Zamierzam byc psychologiem jak dorosne. Jestem swiadoma rozleglosci tej naukii i jako wtajemniczona powinnam potrafic przechytrzyc mojego interlokutora. Jest przeciez wiele przebadanych i sprawdzonych sposobow na zycie w spoleczenstwie – jak sie w nim poruszac swobodnie i byc odebranym pozytywnie. Czy jednak dzieki nim osiagamy poczucie swobody? Mysle sobie, ze wsystkie te fortele nie bylyby potrzebne, gdybym… zaczela zmieniac swiat. Ale, zeby zmienic swiat musialabym zmienic podejscie ludzi do niego. Zmienie wiec podejscie ludzi do swiata. Wpoje im, ze akceptuje ich takimi jakimi sa – dobrzy i zli – po prostu skomplikowani. Zdejme plaszcz perfeckjonizmu z mego ciala. I pojde naga w kierunku akceptacji. Wroce do Dostojewskiego, pewien profesor probowal mi go kiedys obrzydzic: Wielki Dostojewski - rozpoczal iroicznie - znawca ludzkich dusz, filozof, medrzec, hazardzista, prawdopodobnie zgwalcil dziewczynke. Nic dodac nic ujac. Z dzisiejszej perspektywy mysle sobie, ze profesor pewnie mial problemy z pogranicza perfekcjonizmu i akceptacji. Osadzil czlowieka i tym samym poprawil swoj status naukowca oraz poczucie osobistej wartosci. Ale coz, ludzie sa rozni. Zaluje tylko, ze nie spotkalam w café sturbucks niskiego, korpuletnego i prawdopodobnie bezlitosnie brzydkiego Sokratesa, ktory poprawilby moje ego, mowiac: Blad jest przywilejem filozofow, tylko glupcy nie myla sie nigdy.

P.S. Do tych , ktorzy sa wtajemniczeni w moje codzienne czynnosci. Wiem, ze w starbucks wczoraj nie bylam, ale przeciez kazdy sie moze pomylic. I prosze, nie osadzajcie mnie o infantylizm, jesli niedlugo zmienie zdanie i napisze cos na abarot.

wtorek, 20 lutego 2007

Femina sapiens i Matka Ziemia

Juz 6 miliardow ludzi dzisiaj. Za niespelna sto lat liczba ta sie podwoi. Ziemia nie wytrzyma naszego naporu: autostrady budowane w najpiekniejszych miejscach swiata – mam na mysli batalie o doline Rospudy, samochody – czolgi dla jednej osoby, zwlaszcza w Stanach Zjednoczonych ciesza sie powodzeniem, tony puszek coca-coli i torebek plastikowych z Tesco. Na domiar tego obchody walentynek – znam wielu, ktorzy uraczyli Planete Ziemie, po tymze romatycznym dniu, kolejnym Homo Sapiens. A co z Dniem Ziemi – o tej Mamie sie juz nie pamieta?! Zastanawialam sie bardzo powaznie nad tym problemem. I w koncu znalazlam rozwiazanie. Zorganizuje Ruch Na Rzecz Poliandrii! (Poliandria z greckiego polys - "liczny" oraz andros - "mezczyzna".) Optuje zatem za zwiazkiem malzenskim jednej kobiety z wieloma mezczyznami. Jak Szoszoni czy Tybetanczycy, kobiety beda dzielic swoj los z wieloma mezczyznami na raz, aby w ten sposob przyczynic się do zmniejszenia przyrostu naturalnego. Nie jakas tam monogamia, czy poligamia, albo jeszcze lepiej, multilateralizm, czyli wielogamia i braterstwo wszystkich boskich dusz. Wlasnie Poliandria moze uratowac swiat przed inwazja czlowieka i powaznymi tego konsekwencjami! Powiem wiecej. W koncu wszystkie feministki - brzydule beda mogly zamknac swoje szanowne jadaczki i nie denerwowac swoim babskim I nonsensownym gadaniem reszty tego swiata. Beda mialy co chcialy. Widzialay galy co braly. Teraz nie znajda juz zadnego glupiego argumentu na swoja obrone. W encyklopediach wspomni sie np. o Pani Hannie Gronkiewicz -Walz, ktora miala 700 mezow i 300 konkubinow. Do tej pory tylko czcigodny Salomon mogl sie poszczycic takim dorobkiem. W koncu przestana zalic sie nad swoja niedola i bezpodstawna niesprawiedliwoscia patriarchow jak im przyjdzie dzielic los biednych mezczyzn z dawnych starozytnych czasow i placic slone pieniadze na utrzymanie takiego wspolmalzonka. Zgodnie z prawem o tzw. malzenstwie pluralistycznym Smitha - Mormona, każdy zdrowy mężczyzna za zgodą pierwszej zony miał obowiazek, w miare mozliwosci finansowych, przyjac do rodziny kolejne kobiety. To dopiero mialyby co robic, jak trzeba by bylo spedzic wieczor z tylko jednym mezczyzna, a mialyby ich powiedzmy 14. Nie uganialyby sie po zjazdach Ligii Kobiet i afrykanskich wioskach, gdyby musialy dla kazdego z nich zarezerwowac inny dzien tygodnia lub miesiaca. A zorganizowac kazdemu mezowi własny pokoj lub nawet dom. A wybrac w supermarkecie delikatna bielizne o rozowym odcieniu na kazdy dzien. Odechcialoby sie Wam feministki tego rownouprawnienia! Jak widac wiele dobrego plynie z mojej inicjatywy. Ruch Na Rzecz Poliandrii (RNRP) zaprasza zatem dzialaczy I dzialaczki, ktorym bliska jest milosc do Matki Ziemi. Celem RNRP jest wyksztalcenie poczucia obowiazkow globalno- ekologo-kosmopolitycznych tak, by czlonkowie na kazdym stanowisku i z kazdej perspektywy starali sie byc pozyteczni Matce Ziemi.

środa, 14 lutego 2007

Amerykanski sen - prawa i obowiazki

W Stanach Zjednoczonych uczucie wolnosci ma tylko ten, kto posiada dom i troche ziemi wokol niego. I to tez pod pewnym warunkiem. Jezeli dasz namowic sie na podpisanie covenants, czyli umowy ustalajacej osiedlowe prawa i obowiazki, wladze osiedla moga nie wyrazic zgody na przemalowanie twojego gniazdka na powiedzmy kolor rozowy. Na terenie swojej posiadlosci mozesz nawet sciac drzewo. Tak, drzewo, 10letnie, 100letnie, 1000letnie, jak cie sie zywnie podoba. Mozesz zmienic olej na podjezdzie. Gdybys probowal zrobic to w ustronnym miejscu, np. na parkingu, moglbys zaplacic sowity mandat. Mozesz nawet przespac sie w samochodzie przy wjezdzie do garazu. To mogloby byc zaliczone do snu lub drzemek w samochodzie podczas powiedzmy wycieczki krajoznawczej. Jednym z powodow, dla ktorych moj przyjaciel nie chce odwiedzic USA jest zakaz zatrzymywania sie na poboczu i ucinania sobie tam drzemek. Mozesz pochodzic dookola osiedla, bo tylko tam sa chodniki (przynajmniej w Atlancie). Mozesz zaprosic kilku przyjaciol na ognisko, co prawda o okreslonej porze roku, choc glupio to wyglada przed sasiadami. Banda gawiedzi trzymajaca kielbachy na kijach spiewa w kregu szamanskie piesni: Szumi dokola las, czy to jawa czy sen. Barbarzynstwo.
Nie mozesz natomiast: kochac sie w lesie przy trelach ptakow, zapuszczac trawy do 10cm (o ile posiadasz dom), parkowac na trawie przed domem, nie ogladac super bowl, nie swietowac Walentynek.
Juz wczoraj robiac zakupy w sklepie spozywczym przezylam psychiczny dyskomfort zwiazany z psychologia tlumu i tym samym brakiem poczucia mentalnej wolnosci. W terminologii psychologicznej mozna by to nazwac dysonansem poznawczym, a prosciej, kolokwialnie, za pomoca powiedzenia: nie wiedzialam, jak ta zaba, czy byc madra czy piekna (na marginesie - bardzo lubie to zdanie i nie ja je wymyslilam. Znajomosc powiedzenia zawdzieczam mojej kolezance). Zatem, moj dyskomfort spowodowany byl tlumem ludzi kupujacych czerwone balony w ksztalcie serca, rozowe czekoladki, wykwitne wina, kwiaty z serduszkowymi dekoracjami, wielkie truskawki w czekoladzie. Istne szlenstwo. Ludzi tyle jak w polskim Tesco przed swietami Bozego Narodzenia. Stalam i patrzylam oslupiala – nawet nie pomyslalam, zeby slowo balon wpisac na moja liste zakupow. Wszyscy swietuja, a ja jak ten odludek laduje do koszyka chleb I piersi z kurczaka. Co prawda dostalam kilka telefonow od znajomych w przeddzien walentynek, ktorzy z duma informowali mnie, ze wybieraja sie na kolacje do restauracji w ten jakze wazny dzien, ale nie przejelam sie tym zbyt mocno. Pewnie dlatego, ze wedlug mnie byly to odosobnione przypadki. Nazajutrz zaczelo sie od samego rana. Rozdzwonil sie moj telefon. Radosci i milosci w Dniu Swietego Walentego zyczyli mi najblizsi, znajomi, wsplpracownicy. Czulam sie jakbym przespala jeden z wazniejszych momentow w moim zyciu. Gradacja uczuc mna szarpala: wpierw uderzylo poczucie winy – wszyscy swietuja i o mnie pamietaja, choc dlaczego wlasnie dzisiaj (?) – a co z Dniem Ziemi, a pozniej wyrzut na temat mojego nonkonformizmu – znowu na abarot, co nie daj Boze, mogloby potwierdzic moj brak sympatii w kierunku komercyjnych swiat amerykanskich (moj maz by to uscislil – w kierunku USA). Walentynki wciaz trwaja. Hmmm, chyba zadzwonie do meza i powiem mu po raz kolejny, ze go kocham. Moze w ten sposob zniweluje gniezdzace sie, nie do zniesienia poczucie dyskomfortu psychicznego zniewolenia. Choc, jako nonfonformista musze sie trzymac, zeby nie dac sie marketingowej propagandzie USA i nie kupic misia z serduszkiem w pobliskim supermarkecie.

poniedziałek, 5 lutego 2007

Zabawa w dom

Czy mozg ma plec? Proba odpowiedzi na to jakze intrygujace i dosc skomplikowane pytanie przeniosla sie na towarzyskie salony w Atlancie w stanie Georgia. To, ze jestem starej daty i zmierzam pod prad, a co gorsza, nie posiadam zdolnosci dyplomatycznych pewnie wiekszosc alantyckich przyjaciol juz wie. Wiedza tez, ze wyedukowalam sie juz w koncepcji miedzynarodowej linii zmiany daty i pomimo to wciaz obstaje przy swoich feministycznych banialukach. I jestem sceptyczna co do przeczytania przezen z kapuscinska rozmyslnoscia ninijeszego wywodu. Dlaczego? Szale przeciazy nastepujace zdanie: Konkluzje badania Pani Melissy Hines na malpach z 2002 roku [i] na razie odrzucam jako argument w dyskusji. Wiem, szczyt arogancji, subiektywizmu, ignorancji, jakkolwiek dociekliwosc moze byc nazwana. Jednak dla tych, ktorzy jeszcze patrza w tenze dokument worda i chca zaspokoic swa ciekawosc, a moze? nie wzielam tego pod uwage, za co szczerze przpraszam, nie maja zamiaru odrzucic moich nieprzystajacych do rzeczywistosci podzialu rol argumentow, pisze dalej.

Eksperyment znajde w wyszukiwarce google, przeczytam w kontekscie, zastanowie sie nad wszelkimi badawczymi niedogodnosciami, obejrze z kazdej strony, uloze w obraz i podsumuje. Dlaczego? Logicznie: aposteriorycznie i apriorycznie - badanie nie ma sensu. Obserwujac Klare stwierdzam, ze lalka, samochod, pluszak, traktor i ksiazeczka wlasciwie nie rozni sie dla niej niczym. Jezeli ktos w tym momencie chcialby zagadnac o predyspozycje intelektualne i percepcyjne mojej Klary i porownac je do zdolnosci starszej i w zwiazku z tym bardziej rozwinietej i doswiadczonej juz malpy, to obiektywnie, a nie z racji tego, iz jest moja ukochana corunia a ja jestem jej dumna mama, stwierdzam, ze moja mala dziewuszka juz jest inteligentna i androgeniczna istotka. Klara Babinska jako trzynastomiesieczny (13-miesieczne urodziny obchodzila wczoraj) homosapiens nazywana jest przez swoich rodzicow chlopczyca. Na marginesie, rodzice Klary nieswiadomie ulegaja stereotypom spolecznym nazywajac ja w ten sposob. Chlopczyca – dziewczyna zachowujaca sie jak chlopiec. A zatem, jako typowy przedstawiciel swojego gatunku, Klara zaczyna dreptac na dwoch dolnych konczynach, powoli zaczyna wypowiadac sie w mniej lub bardziej waznych kwestiach rodzinnych, uzewnetrznia swoja nietuzinkowa osobowosc poprzez wyszukany humor, interesuje sie wszystkim co napotka na swojej codziennej drodze i …wlasciwie czesciej wybiera samochod do zabawy. Chyba dlatego, ze jest po prostu ciekawszy od pluszaka czy lalki, ktora sie nie posuwa, nie oddala, nie przybliza, nie przesuwa. Na pewno sie to zmieni, kiedy zacznie obserwowac mame, ktora przynalezac do tej samej plci co ona, myje jej pupcie, zmienia pieluszki, wyciaga i wklada gary do szafek, tacha siaty z zakupami, myje podlogi, toalety i naczynia, nakrywa do stolu, prowadzi do przedszkola, po prostu bawi sie w dom.

P.S. Do purystow statystycznych: Nie przyjumje rowniez kontrargumentow o probie Bayes’a. Na te teorie tez mam odpowiedz.



1W 2002 roku Melissa Hines badała upodobania przedstawicieli obu płci (malpy) do zabawek typowo chłopięcych (piłki i samochodziki), dziewczęcych (lalki i garnki) i neutralnych (pluszowe maskotki i książeczki z obrazkami). Mali przedstawiciele płci męskiej zwykle bawili się samochodami i piłką dwa razy dłużej niż ich koleżanki i na odwrót, a jeśli chodzi o zabawki neutralne, prawie nie odnotowano różnic.

czwartek, 1 lutego 2007

Dziekujemy Ci Telewizjo!

Czytam w dzisiejszej prasie o pogrzebie Pana Ryszarda Kapuscinskiego. Wspomnienia, anegdoty, cytaty. Dzwiecza: Madrosc. Pokora. Dobroc. Obiektywizm. Pokoj. Kompromis. Skupiam sie na wspomnieniu Pani Magdaleny Szymkow, organizatorki wloskich wystaw zdjec Kapuscinskiego z podrozy do Afryki, pt. "Rzomowa z uczniami z wloskiego liceum w Trento".
Bolzano, Wlochy, 17 pazdziernik, 2006. Uczennica Lucia pyta Pana Kapuscinskiego:
Napisal Pan, ze rozwoj mediow postawil nas przed pytaniem: co jest prawda, a co klamstwem. Uwaza Pan, ze mozliwy jest dostep do informacji wiarygodnych, czy istnieja alternatywne zrodla wiarygodnych informacji.
Pan Kapuscinski odpowiada:
O swiecie dowiadujecie sie glownie z mediow, a one daja falszywy obraz swiata. W konfliktach zbrojnych bierze udzial mniej niz jeden procent ludzkosci! Mediami rzadzi prawo sensacji. Prawda ich nie interesuje. Szukaja reklamy, a osiagaja ja, publikujac wiadomosci jak najbardziej sensacyjne, czesto wymyslone. Pamietajcie o tym, ze ogladajac jakakolwiek telewizje, odbieracie zafalszowany obraz swiata.

Kosowo, 1998. Pan Kapuscinski opisuje zdarzenia:
Oto w jakiejs wsi laduje helikopter, wyskakauja z niego policjanci i dziennikarze, bodaj NBC, ustawiaja sprzet, wyciagaja z tlumu przerazonych ludzi, najlepiej jeszcze bez zebow, bo to dobrze sie sprzedaje, fotografuja, pokrzykuja na nich, laduja sie z powrotem do helikoptera i odlatuja.

Atlanta, Stany Zjednoczone Ameryki, 2003. Widzialam na wlasne oczy: Siodma rano, telewizja uruchomiona - odsiecz sie rozpoczela. Wojska stabilizacyjne sa juz w Iraku. Wprowadzaja pokoj i serwuja demokracje na talerzu. Amerykanscy zolnierze - chlopcy czysci, rumiani, mezni i silni, usmiechnieci, szczesliwi. Rambo. W tle polyskujace wypolerowane czolgi. Monumentalne i nowoczesne hummery. Technologia jakiej swiat nie widzial. Promienie sloneczne. Basniowosc. Sukces. Chlopcy, jak sie czujecie? Wspaniale!

A Ty wojenko, wojenko, cozes ty za pani, ze za toba ida, ze za toba ida chlopcy malowani?


W hedonistycznej kulturze mediow XXI wieku nawet slowo wojna zmienilo swoja semantyke. To juz nie smierc, ponizenie, lament, pogarda, smutek, kurz, brud, chororba, smrod. Dziekujemy Ci Telewizjo!

środa, 31 stycznia 2007

Pan Ryszard Kapuscinski

Po raz pierwszy uslyszalam o Panu Kapuscinskim 10 lat temu. Mialam wtedy 18 moze 19 lat i nalezalam do wybranego grona przyszlych dziennikarzy z KKJS-u. Prosze mi wybaczyc ignorancje, ale nie pamietam przedmiotu wykladanego przez szacownego Profesora Czeslawa Dutke – przyjaciela i krajana Czeslawa Milosza, jak sam o sobie wspominal. To on, nielubiany przez studentow za swoja surowosc nauczycielska, dystyngowany, elokwentny, egzaltowany, przedstawil nam jego postac. Owe wprowadzenie zapadlo w mojej pamieci tak silnie i wyraziscie, bo wywolalo u mnie ten wstyd. Tepy wstyd, kiedy professor Dutka z oczywistym odniesieniem stwierdzil: Wielki reportazysta naszych czasow, Ryszard Kapuscinski. Wstyd, bo jakze ja swiezy maturzysta, absolwent klasy humanistycznej, uczeszczjacy na zajecia jezyka polskiego po 6 godzin tygodniowo, czytajacy ksiazki nie przykazane przez kanon lektur szkolnych, moglam odebrac nazwisko Kapuscinskiego jak cymbal brzmiacy. Moje zazenowanie poglebil Maciek Gromadzki - rok mlodszy student naszego roku, juz wtedy wspolpracownik Radia Zachod, mowiac: Nie smiem juz nigdy nic napisac, skoro pisze Kapuscinski. Zaintrygowana owym stwierdzeniem chcialam poznac wybitnego geniusza reportazu. Wzielam "Imperium", a pozniej "Heban" i "Lapidarium". Styl latwy, bo zwiezly i lakoniczny, nie zawierajacy powykrecanych metafor, nielogicznych ciagow myslowych. Styl, ktory przy odrobinie pracy mozna nasladowac?! Ale jakze go nasladowac, skoro w nim tyle imponderabiliow nie do uchwycenia, nie do pojecia. Czytalam wzdluz i wszerz. Zaczelam kreslic w swojej glowie owe imponderabilia nieuchwytne, niepojete. Zaczelam je czuc, a pozniej rozumiec, az w koncu je nazwalam. To byly emocje. Te uchwycone, ludzkie, genialne, nie do przezycia dla czlowieka bez przezyc i nadzwyczajnej osobowosci. Czulam Pana Kapuscinskiego, wiedzialam, ze jego mozna sie nauczyc – nie jego stylu pisarskiego, metafor i przymiotnikow, nie wiedzy, ale jego samego. Ze mozna nauczyc sie tego charakteru: wrazliwego na nieszczescie innych, naladowanego empatia i szacunkiem do innych. Tej pesrpektywy: obiektywnej, wyrozumialej, madrej. Dzisiaj juz go nie ma. Odszedl w kolejna, pewnie nie mniej interesujaca podroz od tych, ktore przez cale swoje zycie odbywal.

I nie zdazylam. Nie zdazylam zadac mu pytania. Pytania – drogowskazu: Jak patrzec na swiat? Oczami przybysza: “obiektywem szerokokątnym, który daje nam obraz oddalony, pomniejszony, ale za to o długiej linii horyzontu”, czy miejscowego, tubylca: “używajacego zawsze teleobiektywu czy nawet teleskopu wyolbrzymiającego najmniejszy szczegół”? Czy gdybysmy nauczyli sie patrzec oczami przybysza, to swiat bylby spokojniejszy, bezkrwawy, mniej zazdrosny, mniej zawisnty? A moze optyka tubylaca uwypuklilaby nam to, co jest najwazniejsze? Czy mozna nauczyc sie patrzec z dystansu? Zawsze jestesmy przeciez w jakims miejscu, przynalezymy do czegos. Do prowincji, do miateczka do metropolii, do swiata, do globalnej wioski. To domena naszego bytowania. I “dla tych, którzy są na miejscu, ich własne dramaty są prawdziwe, a tragedie bolesne i wcale niekoniecznie przesadzone” a "nasz świat, niby - globalny, jest w gruncie rzeczy planetą wielu tysięcy najróżniejszych i nigdzie nie spotykających się prowincji. Podróż po świecie to wędrówka od prowincji do prowincji, a każda z nich jest samotnie i tylko dla siebie świecącą gwiazdą".