środa, 14 lutego 2007

Amerykanski sen - prawa i obowiazki

W Stanach Zjednoczonych uczucie wolnosci ma tylko ten, kto posiada dom i troche ziemi wokol niego. I to tez pod pewnym warunkiem. Jezeli dasz namowic sie na podpisanie covenants, czyli umowy ustalajacej osiedlowe prawa i obowiazki, wladze osiedla moga nie wyrazic zgody na przemalowanie twojego gniazdka na powiedzmy kolor rozowy. Na terenie swojej posiadlosci mozesz nawet sciac drzewo. Tak, drzewo, 10letnie, 100letnie, 1000letnie, jak cie sie zywnie podoba. Mozesz zmienic olej na podjezdzie. Gdybys probowal zrobic to w ustronnym miejscu, np. na parkingu, moglbys zaplacic sowity mandat. Mozesz nawet przespac sie w samochodzie przy wjezdzie do garazu. To mogloby byc zaliczone do snu lub drzemek w samochodzie podczas powiedzmy wycieczki krajoznawczej. Jednym z powodow, dla ktorych moj przyjaciel nie chce odwiedzic USA jest zakaz zatrzymywania sie na poboczu i ucinania sobie tam drzemek. Mozesz pochodzic dookola osiedla, bo tylko tam sa chodniki (przynajmniej w Atlancie). Mozesz zaprosic kilku przyjaciol na ognisko, co prawda o okreslonej porze roku, choc glupio to wyglada przed sasiadami. Banda gawiedzi trzymajaca kielbachy na kijach spiewa w kregu szamanskie piesni: Szumi dokola las, czy to jawa czy sen. Barbarzynstwo.
Nie mozesz natomiast: kochac sie w lesie przy trelach ptakow, zapuszczac trawy do 10cm (o ile posiadasz dom), parkowac na trawie przed domem, nie ogladac super bowl, nie swietowac Walentynek.
Juz wczoraj robiac zakupy w sklepie spozywczym przezylam psychiczny dyskomfort zwiazany z psychologia tlumu i tym samym brakiem poczucia mentalnej wolnosci. W terminologii psychologicznej mozna by to nazwac dysonansem poznawczym, a prosciej, kolokwialnie, za pomoca powiedzenia: nie wiedzialam, jak ta zaba, czy byc madra czy piekna (na marginesie - bardzo lubie to zdanie i nie ja je wymyslilam. Znajomosc powiedzenia zawdzieczam mojej kolezance). Zatem, moj dyskomfort spowodowany byl tlumem ludzi kupujacych czerwone balony w ksztalcie serca, rozowe czekoladki, wykwitne wina, kwiaty z serduszkowymi dekoracjami, wielkie truskawki w czekoladzie. Istne szlenstwo. Ludzi tyle jak w polskim Tesco przed swietami Bozego Narodzenia. Stalam i patrzylam oslupiala – nawet nie pomyslalam, zeby slowo balon wpisac na moja liste zakupow. Wszyscy swietuja, a ja jak ten odludek laduje do koszyka chleb I piersi z kurczaka. Co prawda dostalam kilka telefonow od znajomych w przeddzien walentynek, ktorzy z duma informowali mnie, ze wybieraja sie na kolacje do restauracji w ten jakze wazny dzien, ale nie przejelam sie tym zbyt mocno. Pewnie dlatego, ze wedlug mnie byly to odosobnione przypadki. Nazajutrz zaczelo sie od samego rana. Rozdzwonil sie moj telefon. Radosci i milosci w Dniu Swietego Walentego zyczyli mi najblizsi, znajomi, wsplpracownicy. Czulam sie jakbym przespala jeden z wazniejszych momentow w moim zyciu. Gradacja uczuc mna szarpala: wpierw uderzylo poczucie winy – wszyscy swietuja i o mnie pamietaja, choc dlaczego wlasnie dzisiaj (?) – a co z Dniem Ziemi, a pozniej wyrzut na temat mojego nonkonformizmu – znowu na abarot, co nie daj Boze, mogloby potwierdzic moj brak sympatii w kierunku komercyjnych swiat amerykanskich (moj maz by to uscislil – w kierunku USA). Walentynki wciaz trwaja. Hmmm, chyba zadzwonie do meza i powiem mu po raz kolejny, ze go kocham. Moze w ten sposob zniweluje gniezdzace sie, nie do zniesienia poczucie dyskomfortu psychicznego zniewolenia. Choc, jako nonfonformista musze sie trzymac, zeby nie dac sie marketingowej propagandzie USA i nie kupic misia z serduszkiem w pobliskim supermarkecie.

Brak komentarzy: