środa, 14 marca 2007

Misja

Wyobrazam sobie teraz ulanow krolewskich. Tych od krola Poniatowskiego. Dumni, wspaniali, dostojni. Odziani w kurtki z wylogami, rogatywki, spodnie z lampasami. Uzbrojeni w lance, pistolety oraz szable. Boze, jak to meznie brzmi. A ile szacunku mam do nich. A jak ich podziwiam. A jak bezpiecznie sie przy nich czuje. Za mundurem panny sznurem. Kilka dni temu odwozilam moja mame na lotnisko. Tu i owdzie krecili sie amerykanscy zolnierze. Przecietna wieku na moje oko: 18-30 lat. Z ciezkimi plecakami na barach. W jasnych piaskowych mundurach – moj tato ma podobny, kiedy wybiera sie na ryby. Niemal w pelnym rynsztunku bojowym. Wymeczeni, rozlozeni byle gdzie, na podlodze z tobolkiem pod glowa, odsypiali nieprzespane godziny. Co jakis czas ktos z personelu lufthansy albo lotniska wrzeszczal: Hej lieutenant, prosze sie przesunac. Za chwile beda tutaj przechodzili nasi pasazerowie. A oni potulnie wstawali, jeszcze w swiecie swych snow, podzwigali tobolki na plecy i przemieszczali sie troche dalej. Zeby nie przeszkadzac, nie psuc wizerunku firmy. Jedna uprzywilejowana mama przejechala nawet takiemu wojakowi wozkiem po nogach. Ten zbyt zmeczony fizycznie i wyczerpany psychicznie nic nie poczul, nie zareagowal. W koncu jest tylko zoldakiem, ktory zostawil swoja rodzine: moze nawet kilkumiesieczne dziecie podobne do tego, ktore jak krolewicz jechalo teraz w tym wozku, zone, matke, ojca i wybral sie wojowac. Bronic inne matki, inne dzieci, innych ojcow, zabijac, a pozniej krzyczec w nocy i adaptowac sie do normalnego swiata. I szukac sensu tego wyczerpania, poswiecenia i niezrozumialej misji.

poniedziałek, 12 marca 2007

List do emigranta

Czego moglabym sobie zyczyc w dniu urodzin? Moze jakiejs wykwitnej potrawy zrobionej przez mojego meza, relaksacyjnego masazu przy nocnej lapce albo szalonej zabawy do bialego rana w klubie tanca salsa. Pozwole sobie jednak na nutke egoizmu, bo przeciez urodziny dotycza tylko jednego ja. Zatem zyczylabym sobie, aby, kiedy odejde – tak na dobre, z tego swiata, za kilkadziesiat lat powiedzmy, jako staruszka z siwymi wlosami i drogami zmarszczek, swiat sie zatrzymal. Zeby nie bylo tak jak u Milosza, ze:
W dzień końca świata
Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji,
Rybak naprawia błyszczącą sieć.
Skaczą w morzu wesołe delfiny,
Młode wróble czepiają się rynny
I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć.

W dzień końca świata
Kobiety idą polem pod parasolkami,
Pijak zasypia na brzegu trawnika,
Nawołują na ulicy sprzedawcy warzywa
I łódka z żółtym żaglem do wyspy podpływa,
Dźwięk skrzypiec w powietrzu trwa
I noc gwiaździstą odmyka.

A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już.
Dopóki słońce i księżyc są w górze,
Dopóki trzmiel nawiedza różę,
Dopóki dzieci różowe się rodzą,
Nikt nie wierzy, że staje się już.

Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,
Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
Powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie.

Ja chcialabym, aby nastapil nie tylko moj koniec swiata, ale i koniec swiata calego swiata. Aby samochody nie sunely juz po autostradach, ekspedienci w supermarketach nie obslugiwali klientow, fryzjerzy nie ukladali fryzur, psiaki nie biegaly po trawnikach, sportowcy nie uczestniczyli w olimpiadach, rodziny nie wyjezdzaly na wakacje. No ale coz, ja urodziny juz mialam. I moglam wczesniej myslec o moich zachciankach. Teraz zblizaja sie urodziny mojej kuzynki. Zastanawiam sie jakie zyczenie ona moglaby miec. Zwazywszy na jej charyzmatycznego i patriotycznego ducha, chcialaby zapewne, abym przypomniala emigrantom o zyciu, o Polsce, o szarym dzionku. Emigranci – nie lekcewazmy tesknoty. Ostatecznie co ze wszystkiego zostaje, to tylko tesknota (i zmeczenie) jak mawial Mrozek. Cytuje jej list:
Urocza Kuzyneczko !!!!
Pytasz ile chemii mam jeszcze do wziecia. Nie wiem, bo nie moglam nigdy zastac ordynatora, ale bez wzgledu na ilosc jakos musze to przetrwac. No, ale nie rozprawiajmy juz o chorobie tylko o jakichs wazniejszych rzeczach. Co do naszego przyjazdu do US i tak nie przybylibysmy z Yarisem, bo traktowanie psów podczas lotu nie jest najlepsze, a Yaris jest z nami bardzo zzyty. Nie wyobrazam sobie jego siedzacego gdzies w klaustrofobicznej klatce pod pokladem samolotu. No, a teraz z innej beczki, chcialabym ci przytoczyc slowa piosenki zespolu IRA , która moglaby byc o tobie, a jest o mnie:
" Moglbym byc teraz w USA
w pocie czola zbijac gruby szmal
móglbym pic piwo i palic skrety,
ale nie nie nie nie uciekne stad
Mój dom to te szare ulice
Mój dom to kolejka po prace
Mój dom to ci smutni ludzie
Mój dom to ja i ty"
To jest wlasnie moja Polska - ciezko jest tu zyc, ale jestem u siebie. Wiem o czym mówia drzewa, drogi, psy i koty, bo mówia moim jezykiem i oddychaja polskim powietrzem, które jest troche bardziej swieze od amerykanskiego. Ha..ha.. Czasami mysle o tobie i troche ci wspólczuje. Jestes jakby zawieszona w prózni - zyjesz tam, ale mysle, ze nie czujesz tego swiata i tak naprawde jestes samotna. Wiem, ze USA to kraj wielkich mozliwosci, kariery i pieniedzy, ale czy to w zyciu jest najwazniejsze? Przeciez mozemy umrzec juz jutro i pozniej zalowac tych straconych emocji zwiazanych z byciem u siebie. W zwiazku z tym , ze dlugo nie bedziemy sie widziec, moglibyscie przyslac nam jakies zdjecia. Moze zdjecia waszego domu, pieska, bo jesli urwie nam sie kontakt, to bedzie bardzo przykro. Szkoda ze mieszkasz tak daleko, gdyby to byla Europa, to przyjechalibysmy, a tak to d..a!!!! W sobote byla u nas Klodawa i Lubsko. Bardzo podobalo im sie nasze mieszkanie. Pan Wiesiek byl po prostu zaskoczony róznymi pomyslami. Poza tym moi rodzice mieli 35. rocznice slubu i kupilismy im satynowa posciel z haftowanymi stokrotkami z napisem kocha.... nie kocha.... kocha....... Cioci Miruni kupilismy srebrna satynowa posciel i bardzo sie cieszyla. No dobra, koncze to gderanie. Powodzenia, zdrowia i usmiechów. Bede do was czesto pisac, nalezy wam sie, w koncu jestescie tam sami. Bedziecie miec mnie jeszcze dosyc, ale… zycie jest ciezkie.
pa!!!!
Kocham was
Nie chudnij, a ty nie tyj (Do Daniela)!!!!!!!!
Ania

Ania odeszla kilka miesiecy temu. A ja wciaz podziwiam wschody slonca, zakochane pary w parku, czerwone Ferrari, w ktorym wydaje mi sie, ze byloby mi jak w rakiecie, stopenki Klary i jej jazzmanskie zakusy. Mam jednak nadzieje, ze kiedy odejde caly swiat pojdzie wraz ze mna.

P.S. Ania byla filologiem angielskim. Jako nauczycielka pielegnowala kwiat polskiej mlodziezy. Przez ponad 10 lat toczyla batalie z rakiem. Zatem zna zycie od podszewki.

wtorek, 6 marca 2007

Kwiatki sw. Franciszka

Ostatnio uczestniczylam w dyskusji na temat pewnej ksiazki. Nie na reke jest mi nawet wymieniac tytulu tego szmatlawca, bo negatywna reklama to zawsze reklama. Wlasciwie to nie dyskutowalismy tresci tego byle co, poniewaz jego nawet nie przeczytalam. Chodzilo o jedna wielka ideologie i fakt, ze jej nie przeczytalam. Troche mi glupio bylo podczas rozmowy, kiedy znajomy zarzucal mi ignorancje i ciemnote: “Skoro nie przeczytalas tej ksiazki, to dlaczego smiesz mowic cokolwiek na jej temat.” Prawde mowiac, moj rozmowca rowniez nie byl jej sympatykiem. Chcial jednak usilnie mi uswiadomic, ze skoro nie przeczytalam tych banialukow, to nie powinnam sie wypowiadac, a przy okazji triumfowal swoja wygrana. Rozmowa nie mialaby miejsca, i tak chyba byloby najlepiej, bo ten wytarciuch nie jest wart nawet jednej mysli biegnacej w drodze do toalety i z powrotem, gdyby nie fakt, ze ksiazka ta (niedobrze mi nawet sie robi, kiedy ten chlam nazywam ksiazka) lezy na mojej polce wlasnie nieopodal toalety. Zaczelam zastanawiac sie nad zarzutami znajomego. Rzeczywiscie nie czytalam ksiazki, wiec po co w ogole sie odzywam. Wlasciwie po to ja wypozyczylam, zeby pozniej moc odpierac tego typu zarzuty. Jednak nie mialam na tyle sily, zeby sie z nia zmierzyc. Kipialam z obrzydzenia. Przypomnialam sobie wycieczke na wystawe Gunthera von Hagensa pt. “Bodies” (Ciala) do jednego z muzeow w Atlancie. Poczytalam sobie wczesniej na temat jego “sztuki”. Wiedzialam, ze jest kontrowersyjna i mialam juz nawet wyrobione zdanie w na temat tego pozal sie Panie Boze “geniusza”. Niemiec, wnuczek nazisty, odkupuje trupy od zdesperowanych brakiem pieniedzy rodzin, potem preparuje te ciala za pomoca jakiejs nowoczenej metody i pokazuje to swiatu. Coz za fenomen! Ludzie pchaja sie na to drzwiami i oknami. Ja sama wyszlam z zalozenia, jakie niedawno prezentowal moj znajomy, nie krytykuj skoro nie widzialas. Krytykowac latwo, a tworzyc trudno. Wiec poszlam. Malo tego, zabralam ze soba moja szesciomiesieczna corke. Wszyscy witali mnie usmiechem i uznaniem dla wspanialomyslnej i tolerancyjnej matki, ktora dba o edukacje potomka. Zaplacilam, jak tysiace innych, bodaj $20 za to nic nie warte przedstawienie. Amerykanie, narod pragmatyczny, jak juz pisalam wczesniej, odznaczajacy sie niemal germanska precyzja, reklamowali wystawe jako wydarzenie popularnonaukowe. I rzeczywiscie, panie w bialych kitlach raz po raz poprawialy kosciotrupa wiszacego na stryczku, kiedy jakis gap-fajtlapa otarl sie o niego. Z pasja odpowiadaly na prznikliwe pytania zwiedzajcych. Wiedza pana Hagensa na tematy ludzko – fizjologiczne imponowala publice. Jakis starszy Pan nie mogl wyjsc z podziwu i zadowolenia, ze w koncu moze pokazac swoim towarzyszom gdzie przebiegaja jego bypassy. Tlumaczyl z medyczna precyzja laika caly proceder ich zakladania, wlasnie na przykladzie czyjegos spreparowanego serca. Wyczerpana tym natlokiem wrazen, juz nie chce nawet myslec o mojej corce, co zapamietala sobie w podswiadomosci, doszlam do ciala otylej pani pocietej na kawalki. Pan Hagens chcial zapewne przestrzec przed konsekwencjami otylosci na przykladzie jakiegos osobnika z gatunku pod-ludzi, ktory nie potrafil narzucic sobie dyscypliny. Chyba mial na mysli piaty z grzechow glownych. Pamietam moj niesmak i wyrzut sumienia, kiedy juz wyszlam za drzwi ekspozycji. Przechodzac przez sklep wystawy z koszulkami i gadzetami kosciotrupow, wyrzucalam sobie jak to przyziemna ciekawosc przywiodla mnie tutaj. A maz mowil: “Po co bedziesz placic temu draniowi. Przeciez wiesz czego sie spodziwac”. Nie sluchalam. Poped ciekawosci byl silniejszy. Dzisiaj sie wstydze tamtego braku wyczucia i nieumiejetnosci protestu przeciw dranstwu i masowce. Wkurzam sie, ze ten facet zarabia krocie na najnizszych ludzkich popedach. Choc i tak mysle, ze nie to jest dla niego najwazniejsze. Bedac na wystawie czulam sie ponizana. Czulam jego sarkastyczny smiech za plecami: “Tak tak dzieweczko, tym jestes – niczym wiecej jak tylko cielskiem”. Teraz juz wiem, ze pewne smieci nie sa nawet warte zlamanego grosza, a co dopiero deliberowania i dyskusji. Madrosc polega na tym, aby na glupote przymknac oczy i sluch i po prostu nie tykac smierdzacego jajka. A te Mein Kampf, ktora jeszcze lezy na mojej polce, spale po czym oddam bibliotece w zamian “Kwiatki sw. Franciszka”.

poniedziałek, 5 marca 2007

Kompleks Marksa-Engelsa i liberum veto, czyli polska asertywnosc

Asertywnosc. Slowo klucz podczas rozomow o prace, drogowskaz, pilot otwierajacy wszystkie bramy. Jednak, jak to mowia, co kraj to obyczaj. Inna kultura, rozne definicje, odmienne podejscie do sprawy. Kilka lat temu pracowalam w Gazecie W. Budujace doswiadczenie zawodowe. Dziennikarski swiatek samotnikow, uparciuchow, zagorzalcow, inteligentow i bystrzakow. Asertywnosc moi koledzy mieli opanowana do perfekcji. Jezeli chodzi o mnie, to jak sie dowiedzialam, bylo troche gorzej. Kiedys zastepca szefa gazety poprosil mnie, abym zostala troche dluzej w redakcji, a bylam juz chyba po dziesieciogodzinnym kieracie. Chcial, abym pomogla grupie zamknac numer. Choc slanialam sie na nogach – tego dnia musialam latac po calym miescie szukajac niedoszlego samobojcy i swiadkow, ktorzy widzieli jego wieszajacego sie na osiedlowym drzewie – z miejsca sie zgodzilam. Chcialam wlozyc cos do firmy i podtrzymac kolegow, skoro potrzebowali mojej pomocy. Przeciez bylam czlonkiem druzyny. I co uslyszalam od szefostwa: "Oj Asia, Asia, jestes na bakier z asertwnoscia. Zeby znaczyc cos w swiecie, musisz nauczyc sie mowic nie". Jasna cholera. To ja chce im pomoc, czuc sie jak w teamie, a oni maja juz gotowa diagnoze osobowosci – brak asertywosci. Wlasciwie to podcinaja skrzydla juz na samym poczatku kariery, bo jak byc dzienikarzem i nie byc asertywnym. To jak oksymoron, antyteza, krzepnacy ogien. Gdybym byla prawdziwym polskim dziennikarzem, odpowiedzialaby mojemu szefowi: a pocaluj Ty sie w d… Bo polscy dziennikarze grzesza inteligencja, bystroscia umyslu, nonkonformizmem i nieelegancja. Czy jednak tylko polscy dziennikarze? Czy to taka nasza polska natura przekazywana w genach? Jak szef mowi, to to znaczy tyle co rowerzysta na autostradzie. A Amerykanie caly czas wpajaja mi do glowy te swoje banialuki o pracy w zgranym teamie z bossem na czele – team work, team player, contribute to the team. Z tamtych dni w redakcji zapamietalam sobie, ze dobry dziennikarz-pracownik powinien odznaczac sie przede wszystkim dociekliwoscia, indywidualizmem, arogancja i asertywnoscia w polskim znaczeniu – wladza to tyle co nic, zawsze sprzeciwiaj sie przelozonemu, nie pozwol sobie napluc w kasze. Tak mi wbili do glowy te polska asertywnosc, ze nie moge sie jej teraz pozbyc. Ciarki mi przechodza, kiedy slysze, o tym amerykanskim zjednoczeniu: ze one nation under one god, ze united states of America, ze I'm a uniter, not a divider (G.W. Bush). Zle skojarzenia mam. Komunistyczne. Gdybym sie tutaj zachowala jak w owych czasach w redakcji GW, pewnie dostalabym jakis bonus na koniec roku, a juz na pewno pochwale od menadzera za being passionate and hardworking. Moze dlatego maja co maja, bo potrafia sie wziac do kupy i spojrzec realniej na zagadnienie asertywnosci. Jednak nie ma sie co oszukiwac - im jest latwiej. Nie dziwgaja na swoich barach tyle bagazu, co my Polacy: kompleksu Marksa i Engelsa oraz… szlacheckiej spuscizny: Przodkowie moi byli polska szlachta. Po nich zostaly mi moje instynkty, miedzy nimi: moze i liberum veto. - Fryderyk Nietzsche